środa, 21 marca 2012

Wywiad z Johnnym na temat pracy nad 2 częścią trylogii "Piraci z Karaibów"


Rozmawiałeś z Keithem o filmie? 


J.D.:Jestem w kontakcie z jego menedżerem. Keith miał niedawno wypadek, ale czuje się coraz lepiej. Jest… 


…niezniszczalny? 


J.D.:Właśnie. To nie człowiek, to maszyna. 


Znasz go osobiście? 


J.D.:Poznaliśmy się jakieś 10 lat temu. Dla każdego kto próbował grać na gitarze Keith jest bogiem. Dla mnie też. 


Puszczałeś mu swoja muzykę? 


J.D.:Co ty?! Nie jestem typem gościa, który na widok legendy rocka chwyta za gitarę i zaczyna brzdąkać. Nigdy nie byłem aż tak bezczelny- ani pijany. Ale jeżeli Keith sam będzie miał kiedyś ochotę posłuchać tego, co gram – to chętnie. 


Jaka była twoja pierwsza reakcja, kiedy zaproponowano ci rolę w „Piratach…”? Nie wydawało ci się, że to jakiś idiotyczny pomysł? 


J.D.:Teoretycznie tak. Ta propozycja miał wszelkie znamiona koszmaru. 


To dlaczego ją przyjąłeś? 


J.D.:Bo ufam mojemu instynktowi. W tym samym czasie dostałem też inną propozycję z wytwórni Disneya. Odrzuciłem ją, choć moja trzyletnia córka bardzo chciała, żebym ją przyjął. Uwielbiała kreskówki i wyobrażała sobie, że wystąpię w jednej z nich. Żeby zrobić jej frajdę, spotkałem się z ludźmi z Disneya jeszcze raz i powiedziałem im, że chciałbym dać swój głos do któregoś z ich filmów dla dzieci. „To może zagrasz w filmie o piratach? Myślimy o ekranizacji Piratów z Karaibów” – zaproponowali. „Wchodzę w to” – rzuciłem natychmiast i sam się zdziwiłem, że to powiedziałem. Moja agentka długo nie mogła wyjść z szoku. 


Trudno jej się dziwić – w końcu od lat wybierasz głównie ambitne i niezależne kino. 


J.D.:Komercyjne kino raczej mnie nie kręci. Nie myślę o kolejnych rolach w kategoriach. „Ja pie…lę, to będzie dopiero skup!”. Każdemu zdarza się w życiu taka chwila, kiedy wydaje mu się, że złapał Pana Boga za nogi – nie dość, że zarobi dużo pieniędzy, to jeszcze będzie mógł poszaleć. 


Masz słabość do piratów? 


J.D.:Tak, ale wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem. Przygotowując się do roli, zgromadziłem setki książek o piratach. Czułem się, jakbym wrócił do klasy maturalnej i przygotowywał się do egzaminu z historii. Strasznie mnie to wciągnęło. 


Wcielając się w rolę Jacka Sparrowa, inspirowałeś się postacią Keitha Richarda, ale chyba nie tylko. Twój pirat ma też gejowski rys. 


J.D.:No cóż, była taka jedna genialna książka…Jaki był tytuł? Chyba „Sodoma i tradycja piracka”. Bardzo interesująca i bardzo inspirująca…Bo Keith nie jest specjalnie atrakcyjny w sposobie bycia. Jest raczej oszczędny w gestach. A ja chciałem, żeby Jack Sparrow miał w sobie coś dwuznacznego, żeby krył w sobie jakąś tajemnicę. Dowiedziałem się jednocześnie, że w tamtych czasach kobieta na pokładzie przynosiła żeglarzom pecha. A piraci nie schodzili z pokładu latami. Jak połączysz te dwa fakty… 


…to wszystko zaczyna grać. 


J.D.:No właśnie. Wyobraź sobie, że jesteś piratem pośrodku wielkiego oceanu. Od kobiet dzielą cię tysiące mil morskich. Masz spory zapas rumu. „Chłopcze okrętowy!” (Johnny krzyczy głosem Jacka Sparrowa)

poniedziałek, 19 marca 2012

II Wywiad (trochę stary) z Johnnym Deppem


Grając Szalonego Kapelusznika, czasami decydowałeś się na używanie szkockiego akcentu. Dlaczego? I jak podobało ci się noszenie kiltu w wielkiej scenie bitwy?


JOHNNY DEPP: Cóż, szkocki akcent był czymś, czym bawiłem się już podczas kręcenia "Marzyciela". Tamten akcent pochodził odrobinę bardziej z okolic Aberdeen. Jeśli chodzi o ten... Na samym początku Tim i ja rozmawialiśmy o tym, że tak naprawdę Szalony Kapelusznik jest zlepkiem wielu różnych postaci i że powinien prezentować skrajne strony ich osobowości. Więc chciałem być skrajnie ponury i niebezpieczny ze szkockim akcentem. Mam nadzieję, że udało mi się to osiągnąć. A poza tym lubię nosić spódniczki [śmiech]!


W jaki sposób wymyśliłeś koncepcję wyglądu postaci i wewnętrznie przygotowałeś się do roli Szalonego Kapelusznika?


JOHNNY DEPP: Cóż, obie te kwestie są w pewnym sensie powiązane. Jeśli chodzi o wygląd postaci, to właściwie pierwsze pomysły, o których rozmawialiśmy z Timem, pochodziły prosto z książki. Były tam również te małe, dziwne, zagadkowe fragmenty, które umieścił w książce Lewis Carroll. Rzeczy takie jak to, że uwagę Szalonego Kapelusznika przykuwają słowa na literę "M". To już samo w sobie było intrygujące. Czytasz "Alicję w Krainie Czarów" i "Po drugiej stronie lustra" i nigdy nie znajdujesz odpowiedzi na takie zagadki. Więc ja zacząłem prowadzić badania dotyczące kapeluszników. Natrafiłem na informacje na temat czegoś, co było nazywane "chorobą kapeluszników". Generalnie chodziło o to, że do klejenia kapeluszy używali oni bardzo toksycznej substancji, która zawierała mnóstwo rtęci, którą ciężko się zatruwali. To zatrucie manifestowało się na wiele różnych sposobów. U niektórych rozwijało się coś w stylu syndromu Tourette'a [zaburzenie neurologiczne charakteryzujące się występowaniem licznych tików motorycznych i werbalnych], niektórzy cierpieli na zaburzenia osobowości... inni stawali się po prostu bardziej ponurzy. Więc pomyślałem sobie "to jest to".  Substancja, której używali, miała pomarańczowy odcień i stąd właśnie wzięły się wszystkie pomarańczowe akcenty w wyglądzie Szalonego Kapelusznika. A jeśli chodzi o moje podejście do bohatera, po prostu starałem się odnaleźć te miejsca w jego wnętrzu... te najbardziej ekstremalne strony osobowości. Więc w jednej chwili ogarnia cię autentyczna furia, za moment wpadasz w jakiś przerażający korkociąg strachu, a potem z kolei stajesz się wyjątkowo beztroski. To właśnie było to, co starałem się osiągnąć, kręcąc sceny, kiedykolwiek tylko udawało mi się znaleźć na to odpowiedni moment.


Co czułeś, gdy czytałeś książki Lewisa Carrolla o Alicji jako dziecko?


JOHNNY DEPP: Pamiętam, że czytałem te książki, gdy byłem dzieckiem, ale to były takie skrócone wydania. Potem, oczywiście, zastąpiła je animowana wersja Disneya. Ale ponieważ te historyjki są tak epizodyczne, abstrakcyjne i chaotyczne, bardziej niż cokolwiek innego pamiętam właśnie postacie i to jak, z jakiegoś powodu, potrafiły one utkwić mi w głowie. Nawet ludzie, którzy nie czytali książki, znają wszystkich jej bohaterów.


Jak sądzisz, jak twoje dzieci zareagują na film, bo jest przecież odrobinę bardziej mroczny niż książki?


JOHNNY DEPP: Właściwie to moje dzieci już widziały ten film... Ja nie, więc tak jakby wysłałem je na linię frontu. Ale widziały go i bardzo im się spodobał... absolutnie go uwielbiają, wręcz zwariowały na jego punkcie i cytowały teksty z niego. Uważają, że jest wspaniały i pokochały wszystkie postacie. Nie przestraszył ich.


Jaki jest twój przepis na sukces?


JOHNNY DEPP: Tylko szczęście, tak naprawdę... Po prostu miałem mnóstwo szczęścia przez te lata. Wiesz, to cud, że ludzie nadal mnie zatrudniają po niektórych rzeczach, które uszły mi na sucho! Więc uważam, że wszystko sprowadza się do szczęścia. Nie było sposobu, by to przewidzieć... przed "Piratami z Karaibów" byłem zaszufladkowany... dosłownie nazywali mnie "trucizną box office'ów" -  nie wierzyli, że film z moim udziałem może się sprzedać - z czym w sumie się pogodziłem. W ogóle mi to nie przeszkadzało. Ale potem wydarzyli się "Piraci" i nagle Tim [Burton] nie musiał już dłużej walczyć z wytwórniami, by dać mi rolę. A przed "Piratami z Karaibów" musiał.


Współpracowałeś z Timem Burtonem siedem razy. Jak rozwijały się wasze relacje?


JOHNNY DEPP: Cóż, poznaliśmy się ze 20 lat temu na planie "Edwarda Nożycorękiego". I znowu, fakt, że Tim wybrał akurat mnie do tej roli, był cudem... miałem totalne szczęście, że zdecydował się obsadzić mnie w tym filmie. Powiedziałbym, że jedna rzecz zmieniła się od tamtej pory: jeśli znasz kogoś tak długo, zbliżacie się do siebie. Ale z punktu widzenia samego procesu, z punktu widzenia pracy, tak naprawdę nic się nie zmieniło od czasu, gdy kręciliśmy "Edwarda Nożycorekiego". Zawsze był między nami jakiś rodzaj skrótowości, zawsze było... Tim przekręcał głowę w określony sposób, albo mrużył oko, a ja od razu mówiłem: "Tak, tak, rozumiem. Wiem, czego chcesz". Jedna rzecz, która ewoluowała, to to, że nie da rady uniknąć... gdy dorosły mężczyzna zaczyna zmieniać pieluszki i inne takie [śmiech], dyskutujecie o tym. O posiadaniu dzieci... o tego rodzaju sprawach. Jedna z rzeczy, z których jestem najbardziej dumny, to to, że byłem pierwszą osobą, która podarowała Timowi pełny zestaw DVD z "The Wiggles" [popularny australijski program dla dzieci]!


Jakie miejsce zajmuje Szalony Kapelusznik wśród wszystkich postaci, które grałeś w swojej karierze?


JOHNNY DEPP: Miałem bardzo zdecydowane opinie na temat tego, jak powinien wyglądać i się zachowywać. Wiedziałem, że nie powinien być po prostu klaunem rozśmieszającym ludzi. Czułem, że powinna istnieć jakaś inna strona jego osobowości... jakiś rodzaj problemów, jakaś trauma. On jest odrobinę skrzywiony. Przede wszystkim... nie chcę znowu używać słowa "szczęście", ale czułem, że mam ogromne szczęście, że uchodzi mi to na sucho, bo zawsze przecież znajdzie się ktoś, kto przyjdzie i powie: "O Jezu, co on znowu wyprawia?". W dziwny sposób czułem się tak, jakbym na jakimś poziomie dokonał infiltracji obozu wroga i udało mi się wydostać z niego bez szwanku.


Kto jest twoją ulubioną szaloną osobą na świecie i dlaczego?


JOHNNY DEPP: Tim, bo czasami daje mi pracę [śmiech]. Nie, serio, w pewnym sensie jest szaloną osobą, ale jest to szaleństwo, które w oczywisty sposób mu służy. Może wprawię go tym w zakłopotanie, ale zawsze podziwiałem Tima za jego zaangażowanie we własną wizję i niemożność pójścia na jakiekolwiek kompromisy, i za robienie dokładnie tego, czego chce i tak, jak tego chce, we własny, bardzo wyjątkowy sposób. Jeśli o mnie chodzi, uważam go za jednego z niewielu prawdziwych artystów kina. Mam na myśli prawdziwych artystów... prawdziwych reżyserów. Obecnie to niemal nieistniejący gatunek. Więc Tim jest moją ulubioną szaloną osobą.


 Czy było ci trudno pożegnać się z postacią Szalonego Kapelusznika?


JOHNNY DEPP: Zawsze tęskni się za granymi przez siebie postaciami, gdy już się od nich odchodzi. Ale też jakaś ich część zawsze w tobie pozostaje.


 Jakie były twoje sny podczas kręcenia filmu? Miewałeś koszmary?


JOHNNY DEPP: O, śniły mi się obrzydliwe rzeczy. Ale ja w ogóle mam skłonności do nieco mrocznych snów. Nie pamiętam żadnego, który w szczególności poruszyłby mnie podczas kręcenia. Zresztą nie sądzę, żeby to w ogóle miało coś wspólnego z kręceniem. Myślę, że to przychodzi samo z siebie. Ale raz miałem sen, że Alan Hale, kapitan z serialu "Wyspa Gilligana", goni mnie po ulicach Hollywood! Serio...

Wywiad (trochę stary) z Johnnym Deppem


Martyn Palmer: Co Czarna Perła znaczyła dla kapitana Jacka? 


Johnny Depp: Czarna Perła reprezentuje wolność. Jego jedyną prawdziwą miłość. 


M.P.: Jack jest piratem, ale czy żyje według jakichkolwiek reguł? 


J.D.: Sądzę, że Jack zdecydowanie ma swój własny zestaw reguł. Piraci wtedy bardzo strzegli swojego kodu zachowań. Sadzę, że Jack ustawił jego parametry trochę pod swoim kątem. 


M.P.: W jakie tarapaty wpadnie Jack w „Pirtach z Karaibów: skrzyni umarlaka”? 


J.D.: Oczywiście będzie miał w głowie zupełnie wyjątkowy pomysł, coś poza korzyściami finansowymi, coś związanego z tajemniczą podróżą duchową. Będzie szukał czegoś ekstremalnie unikatowego. 


M.P.: I tu dochodzimy do czarnego charakteru filmu, a ten zły to Davy Jones… 


J.D.: O tak, Jack miał wiele lat temu umowę z Davym Jonesem. Właśnie nadszedł czas, aby Jack spłacił swój dług. Oczywiście będzie próbował uniknąć kosztów, które za tym idą. Ale Davy Jones, to koniec wszystkiego, on jest panem życia i śmierci. Śmierci przede wszystkim… 


M.P.: Czy Jack będzie miał jeszcze jakichś ziemskich przeciwników? 


J.D.: Tak, jest jeszcze Beckett (Tom Hollander), reprezentujący firmę handlową ze wschodnich Indii, która jest prawdziwą potęgą biznesową i finansową. Piraci tej potędze solidnie zagrażają. Tak więc obaj – Davy Jones i Beckett, są bardzo niebezpieczni, każdy na swój sposób. 


M.P.: To film bardzo, bardzo wysoko budżetowy. Jak radzisz sobie z pracą na planie takiej produkcji? 


J.D.: To świadczy właśnie o tym, jak jestem naiwny. Przy pierwszych „Piratach” wydawało mi się, że w zasadzie robimy całkiem niewielki, intymny film. Robiłem to, co miałem zrobić. Bez kontekstu. Nie dotarło do mnie, jak bardzo epicki to film. W zasadzie nie docierało to do mnie prawdopodobnie do połowy zdjęć, kiedy zobaczyłem jakieś sklejki do pierwszego zwiastuna i to mnie kompletnie zszokowało. To było niewiarygodne! Teraz, szykując się do „Skrzyni umarlaka”, wszystko wydawało się dużo większe niż za pierwszym razem. Struktura, historia, ta część była dużo bardziej skomplikowana do nakręcenia. Producenci solidnie podnieśli poprzeczkę przy tym filmie. 


M.P.: Kręciliście w dość egzotycznych miejscach. Czy pogoda odgrywała jakąś rolę podczas zdjęć? 


J.D.: Przeszliśmy przez wszystkie możliwe kaprysy aury. Zaczęliśmy w ST. Vincent i na Dominikanie, w upale i parnym powietrzu, następnie na Bahamach musieliśmy się zmierzyć z przechodzącymi tam huraganami. 


M.P.: To dla reżysera ogromne przedsięwzięcie – naraz dwa filmy, egzotyczne lokalizacje, filmowanie na wodzie. Jak Gore Verbinski sobie z tym poradził? 


J.D.: Żywię wielki szacunek dla Gore’a od czasu, kiedy kręciliśmy pierwszy film. To, z czym musiał sobie radzić jest niewiarygodne. Wiele się nauczyłem z samego przebywania przy nim i obserwacji przy pracy. Nawet w momencie wielkiego napięcia nie widziałem, żeby stracił wizję całości, czy się choć na chwilę poddał. 


M.P.: Jak się gra na planie u producenta Jerry’ego Bruckheimera? 


J.D.: Tak jak wspominałem, przy pierwszym filmie naprawdę czułem się bardzo intymnie. Ten film jest już totalnie Jerry’ego Bruckheimera – mamy zapewniony zupełny komfort. Wszystko jest zrobione z niewiarygodnym smakiem. Bruckheimer pracuje z najlepszymi ludźmi, a to robi wrażenie. 


M.P.: Kostium Sparrowa jest bardzo egzotyczny, skąd się wziął? 


J.D.: Spędziłem sporo czasu z Keithem Richardsem, który był wielką inspiracją dla tej roli. Keith był w zasadzie najważniejszym składnikiem zupy o nazwie Jack Sparrow. Obserwowałem go często i za każdym razem kiedy się widzieliśmy, miał coś innego zawiązanego na włosach. Na pytanie – co to? – odpowiadał, że pamiątka z Bermudów lub skądinąd. Ciągle o tym myślałem i w końcu stwierdziłem, że kapitan podczas swoich podróży też coś ciągle znajduje, zatrzymuje, a potem nosi. Tak, że każda błyskotka ma swoją własną historię. 


M.P.: Jak przebiegło ponowne spotkanie z tą samą ekipą na planie? 


J.D.: To było świetne w każdym wymiarze. Spędziliśmy na planie bardzo dużo czasu, więc staliśmy się sobie wyjątkowo bliscy, coś jak zwariowana cygańska rodzina, cyrk objazdowy. Niektórzy tak dobrze znali moją postać, że pewnie mogliby ją zagrać równie dobrze jak ja… 


M.P.: Kariery Keiry i Orlanda po pierwszej części filmu nabrały rozpędu. Są teraz gwiazdami. Czy to coś zmieniło? 


J.D.: Nie sądzę. Na tyle, na ile ja mogę powiedzieć, są tacy sami. Nadal bardzo ciężko pracują i są oddani wspólnej idei. Keira jest nadal słodka i Orlando jest nadal słodki. Cieszę się, że znów byliśmy razem i wszyscy byli mniej więcej w takiej samej kondycji, jak wtedy, gdy rozpoczynaliśmy tę przygodę. 


M.P.: Podobno Jack zostaje schwytany przez kanibali? 


J.D.: Te sceny były bardzo wyczerpujące. Dwustu kolesi przebranych za kanibali ścigających mnie po plaży. Ja w insygniach królewskich ze związanymi rękoma biegam w wodzie. Nie było to specjalnie rozrywkowe ujęcie, ale rezultat ekranowy był tego wart.